sobota, 18 lutego 2017

The Untold Story |one shot |

— Nie. Michael. Nie możesz mnie zostawić. Nie teraz.
— Zrozum. Muszę. Muszę to zrobić. Inaczej zwariuję. — usiadł obok mnie. — Nie rób tego. Auu — złapałam się za głowę.
Boli... Tak cholernie boli...
— Co się dzieje? —
— Daje o sobie znać. Kolejny raz. — dosłownie zwijałam się z bólu.
— Głęboko oddychaj. Jeszcze trochę i pozbędziesz się tego raz na zawsze.
— A jeśli umrę? Podczas operacji?
— Nawet tak nie myśl! — powoli, delikatnie odrywał moje dłonie. — Mała... Nie umrzesz.
Popatrzyłam się na niego. Był coraz starszy. Uzależnienie, fałszywe oskarżenia, próba rozwodu - to wszystko się odbiło na jego wyglądzie. Schudł. Wyglądał jak szkielet.
Kościstą dłonią zmusił mnie,  abym spojrzała mu prosto w oczy. Zaczęłam płakać.
— Nie umrzesz. Nie pozwolę na to. — powiedział. — Wymyślę coś.
— Ale nie umrzesz?  —  opuszkami palców wycierał moje łzy. Uśmiechnął się.
— Ty naprawdę myślałaś, że chcę się zabić? — kiwnęłam głową. — Posłuchaj. Nie umrę. Ludzie będą mówić, że umarłem,  wymyślać bzdury, ale ja będę żył.  W ukryciu, ale będę normalnie funkcjonować.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej?
— Myślałem, że wiesz... Podobno byłaś w moim gabinecie. Podejrzewałem, że znalazłaś wszystkie notatki na ten temat.
— Byłam, owszem,  ale ja tylko sprzątałam. Nie grzebałam ci w rzeczach. —
— Kochanie. Miałaś odpoczywać... Powiem temu twojemu doktorkowi, że nie słuchasz jego zaleceń. — zrobił poważną minę i pogroził mi palcem. Zaczęłam się śmiać.  Tym razem udało mu się mnie rozśmieszyć. — Tylko wiesz. Ostatnio sprzątałam przed tym wszystkim... Nie wiem. Może dzieciaki weszły do gabinetu i ci grzebały?  Właśnie. Czas sprawdzić co robią — mruknęłam i powoli wstałam. — Łoo... — Wszystkie przedmioty znajdujące się w pokoju wirowały mi przed oczyma. Po chwili niczego nie widziałam.
****

— Przyniosłem ci banany, tak, jak chciałaś, a i mama do mnie dzwoniła. — do sali wszedł Michael. Gruba, czarna kurtka, luźne, dziurawe spodnie, czarna czapka i przyklejona długa broda powodowały, że bardzo trudno było go rozpoznać.
— Nie drzyj się. Nie jesteśmy sami. Jak dzieci? — mruknęłam siadając na szpitalnym łóżku. Tak. Byłam w szpitalu na chemii, która powoduje, że mój rak się zmniejsza. Leżałam na sali razem z innymi chorymi. Nie chciałam, żeby mój mąż wydawał na mnie pieniądze lecząc mnie prywatnie.
— Pamiętasz o jutrzejszym rezonansie i wizycie u doktora?  — zapytał siadając na krześle. Coś się dzieje...
Nie kurwa... Zapomniałam. Człowieku przypominasz mi o tym CODZIENNIE...
— Jak mogę o tym zapomnieć? — poprawiłam wenflon. — Jeszcze trochę tego zostało. — powiedziałam patrząc się na buteleczkę z przezroczystym płynem. — Godzina, dwie i wyjdę. — uśmiechnęłam się. — Jak dzieci? — ponowiłam pytanie. Michael poruszył się niespokojnie na krześle. — Co się stało?
— Najpierw zjedz banana. Dzisiaj rano nic nie jadłaś. — podał mi obrany owoc.
— Powiedz mi co się dzieje.
— Wystarczy, że nie ma ciebie dzień w domu,  a cała trójka płacze. One chyba wiedzą, że coś się dzieje.  Chyba już czas im o tym powiedzieć...
— Ja nie chcę, żeby patrzyły na umierającą matkę. Jeszcze nie.
— Za chwilę zaczną zadawać niewygodne pytania.  Proszę cię. Muszą wiedzieć. — dotknął mojej dłoni.
— Co im powiesz?! Że ich własna matka umiera?! — wyrwałam swoją rękę z jego uścisku, odwróciłam się w drugą stronę.
— I tak się kiedyś dowiedzą. Myślę, że im wcześniej, tym lepiej. Będzie płacz, ale damy radę. Powiemy im dzisiaj jak przyjdziemy do domu. Co ty na to?
— Sam im to powiesz. Nie mam zamiaru patrzeć, jak płaczą.
— Zrobimy to dzisiaj, dobrze? Hmm?
— A rób co chcesz...
— No kochanie... — usiadł przodem do mnie.
— Spadaj...
— Misia... — zaczął się do mnie przybliżać.
— Won — odepchnęłam jego twarz.
— Zaraz ci się kroplówka skończy.
 

****
Nibylandia

— Cześć dzieci. — powiedziałam przekraczając próg domu.
— Mama! — usłyszałam i już po minucie cała trójka: Junior, Brandon i Charlie, przytuliła się do mnie.
— A ja to co? — mruknął Michael niosąc torby.
— Obcy. — rzekłam i zaczęłam się śmiać.
— Dzięki...
— No już... Nie obrażaj się. Dzieci puśćcie mamusię. Muszę odpocząć.
— Chodźcie dzieciaki. Pójdziemy do wesołego miasteczka, a mamusia w tym czasie odpocznie. — powiedział Michael kładąc torby na podłodze.
— Gdzie jest babcia? — zapytałam. Zawsze, kiedy byliśmy w szpitalu naszymi dziećmi zajmowała się moja mama.
— Musiała na chwilę wyjść. Przed naszym powrotem do domu dzwoniła, że musi jechać do szkoły małego. Podobno znowu coś zbroił. To co dzieciaki idziemy?
— I zostawiła nasze dzieciaki same. Mądre. Naprawdę mądre.
— Raptem na parę minut. Zresztą widać że nic im się przez ten czas nie stało. Są cali i zdrowi. To jak? Idziemy?
— Ja nie chcę. — powiedziała Charlie.
— A to czemu?  Chodź. Będzie fajnie.
— Mamusia nie umrze, prawda? — nastała cisza. Stanęłam jak wryta. Spojrzałam się na Michaela. Mój mąż podszedł do małej i przyklęknął.
— Nie kochanie. Mama nie umrze. Kto ci naopowiadał takie głupoty?
— Babcia. — i w tym momencie moje dziecko zaczęło płakać. — Ja nie chcę, żeby mama umierała!
— Kochanie... — Michael wstał i zwrócił się w moją stronę.
— Chodźcie dzieci, musimy wam coś powiedzieć. — rzekłam.
Będąc już w salonie usiedliśmy na sofie.
— Posłuchajcie — zaczęłam mówić łamiącym się głosem.
— Mama jest chora. Bardzo chora. — Michael zaczął mówić za mnie.
— A na co? — pytały się dzieciaki.
— Mamusia... Po prostu ma coś w głowie. — Jemu też nie było łatwo. Widziałam jak powstrzymywał się od płaczu. Płaczący Michael. Dziwne, prawda? Aczkolwiek prawdziwe. Mój mąż w domu nie krył swoich uczuć. Przed fanami, czy kamerami owszem, udawał, że wszystko jest okej, co mu bardzo dobrze wychodziło. W końcu miał ten talent aktorski.
— Ale co ma? — Dzieciaki zaczęły się wiercić.
— Kochane... Coś. Zrozumiecie, jak będziecie starsi. — Michael uśmiechnął się lekko.
— To dlatego mamusia rzadko się z nami bawi?
— Tak. Mama jest po prostu zmęczona. Tak, jak dzisiaj. Kochanie.
— Tak? — mruknęłam.
— Idź już się połóż. My z dzieciakami sobie poradzimy. — wstałam i zrobiłam tak, jak powiedział. Będąc w łóżku zaczęłam rozmyślać. Jak to będzie, jak mnie zabraknie? Jak Michael sobie poradzi? Czy dzieci dadzą radę?

*****

— Michael!  Mogę prosić o jedno zdjęcie?
— Nie. — Odpowiedziałem krótko, zasunąłem szybę, na niebieską koszulę założyłem czarną kurtkę, a na nos włożyłem czarne okulary. — Buty czyste, spodnie też. Można wychodzić.

Sława. Dla innych jest spełnieniem marzeń, a dla drugich przekleństwem. Ja zdecydowanie należałem do ludzi, dla których sława to istne piekło. Człowiek nie może normalnie wyjść na ulicę, bo zaczynają go oblegać fani, czy fotoreporteży, mówiąc dosłownie, jest obserwowany. Ile ja bym dał, żeby chociaż raz wyjść normalnie do sklepu, czy na spacer...
— To tylko zdjęcie.
— Nie ma mowy — mówiąc to zamknąłem drzwi swojego auta i udałem się w stronę Staples Center. Był rok 2009. Przez ostatnie kilkanaście lat media nie pozostawiły na mnie ani jednej suchej nitki. Mówili, że miałem ponad sto operacji plastycznych, że wybieliłem skórę. W końcu zostałem oskarżony o molestowanie dzieci. Byłem twardy. Mało kto wiedział jak się czułem i co czułem. Jak mogłem zapomnieć o rozwodzie?  Przez własną głupotę mogłem stracić wszystko. Rodzinę, dom, wszystko.
Kiedy dowiedziałem się, że moja żona zachorowała, byłem na próbie. Pamiętam, jakby to wszystko stało się wczoraj. Akurat śpiewałem jedną z jej ulubionych piosenek: I just can't stop loving you, kiedy dzwoniła moja mama.  Chwilę później siedziałem już w aucie i jechałem do szpitala. W głowie miałem chaos.
W szpitalu zostałem poinformowany o stanie zdrowia mojej kobiety. Byłem zły. Na nią i na siebie. Dlaczego mi nie powiedziała, że od dawna boli ją głowa? A ja głupi czemu nie zauważyłem, że jest coś nie tak?
— Michael, debilu! Patrz, jak chodzisz! — usłyszałem krzyk, jednocześnie wyrywając się z zamyślenia. Byłem już w hali. Rozmyślając nie zauważyłem Kenny'ego, producenta trasy This Is It. Biedny miał całą koszulę w kawie.
— Masz pretekst do zmiany koszuli. Wreszcie przestaniesz śmierdzieć. — Zaśmiałem się. Kenny spojrzał się na mnie i się zarumienił. — Oj no przepraszam. Już będę grzeczny, a i przepraszam za tą kawę. Zapłacę za pranie.
— Jak? Przecież jesteś spłukany.
— Chciałbyś. Zaczynamy próbę? Jeszcze się tylko przebiorę  — zdjąłem czarną, skórzaną kurtkę i udałem się w stronę szatnii.
*
— Ale jestem zmęczony... — powiedziałem wsiadając do samochodu. — Nie ma co. To będzie moja ostatnia trasa koncertowa. Zbyt stary jestem, potrzebuję odpoczynku. — Tak. Rozmawiałem sam ze sobą.  Całkiem normalne.
— To gdzie jedziemy szefie? — usłyszałem głos kierowcy.
— Do domu, no a gdzie indziej mielibyśmy jechać?
— Wie pan. Zbliżają się walentynki i tak myślałem, żeby szef coś kupił swojej małżonce.
Kurwa mać. Zapomniałem. No tak. Za parę dni walentynki. Ja jednak jestem głupi.
— Wiesz co. Zatrzymaj się koło jakiegoś jubilera. Coś wybiorę. Jeszcze poinformuj ochronę.
Po dziesięciu minutach byliśmy pod sklepem. Wraz z ochroną wszedłem do pomieszczenia. W środku było dosyć tłoczno. Kiedy wszedłem, nastała cisza, później usłyszałem dzikie ryki i płacz. Moja ochrona ustawiła się, skutecznie oddychając niektórych fanów.
Swoje kroki od razu skierowalem w stronę lady. Za nią stała ekspedientka, która była chyba zdziwiona moim wejściem.
— Dobry. Szukam jakiegoś prezentu na walentynki. — Mówiłem nie zważając na tłumy kłębiące się za moimi plecami. — Szukam czegoś takiego małego, delikatnego.
— Wisiorek, pierścionek czy kolczyki? — Hmm... Może pierścionek. — kobieta zaczęła wyjmować z wystawy pierścionki. — niech pani pokaże ten — powiedziałem wskazując palcem — jest piękny — mówiłem oglądając daną rzecz. Był złoty, miał takie malutkie, diamentowe, czerwone serduszko, wokół którego były małe kwiatki. — Jest do tego łańcuszek? Czy tylko to?
— Jest. Zaraz panu pokażę — mówiąc to kobieta wyjeła niewiele większy wisiorek.
— Idealnie. Ile obie te rzeczy razem kosztują?
Kiedy kobieta podała cenę, byłem lekko zdziwiony.
— Nie za dużo? — zmarszczyłem brwi i podrapałem się po głowie.
— Bierze pan to, czy nie?
— Możemy utargować nieco niższą cenę? — Uśmiechąłem się mając nadzieję, że mój uśmiech zdziała cuda i ekspedientka zejdzie z ceny.
— To nie chce pan tego?
— Chcę.  Oczywiście, że chcę, ale cena... Serio nie da rady dać takiego lekkiego upustu?
— Nie. — Była nieugięta.
— Dobrze. Biorę. Mogłaby pani zapakować to w ładne pudełeczka?
— Dobrze.
Jeszcze się kupi jakieś kwiatki i będzie zadowolona.

*****

14 luty

Leniwie otworzyłam oczy. W pokoju było bardzo jasno. Nastał nowy, ciepły dzień. Odwróciłam się w drugą stronę zaniepokojona brakiem chrapania mojego męża. Zamiast niego na poduszce była biała róża i mały liścik.
»Miłego dnia :)«
Od razu rozpoznałam pismo Michaela.
Wstałam biorąc różę w dłonie. Założyłam czerwony szlafrok i rozejrzałam się po pokoju. Ciemne, drewniane panele, białe ściany nadawały temu pomieszczeniu nieco nowoczesny wygląd. Wtopiłam stopy w biały, puszysty dywan. Na podłodze było pełno porozrzucanych papierów, których nie miałam siły posprzątać. Chemia dosyć często powodowała że byłam zmęczona, niekiedy już w samochodzie zasypiałam.
Na biurku było pełno porozrzucanych tekstów piosenek, które Michael chciał wydać, lub które pisał tylko dla mnie.
Podeszłam do lusterka wiszącego tuż przy drzwiach. Otworzyłam stojącą pod nim komodę i wyjęłam perukę. Specjalnie kupiłam taką, żeby niczym się nie różniła od moich naturalnych włosów, które wypadły mi już po pierwszej dawce chemii.
Kiedy już poranna toaleta dobiegła końca, usłyszałam dźwięk telefonu.
— Halo?  — odebrałam.
— Pani Jackson?  — poznałam głos mojego lekarza.
— Tak. Coś się stało?
— Nie. Yyy... Znaczy tak! Była pani wczoraj na badaniach prawda?
— Tak — usiadłam na łóżku.
— Może pani przyjechać do szpitala?
— Stało się coś?  Mam złe wyniki?
— Nie. Wręcz przeciwnie. Jakby to powiedzieć... Jest pani  zdrowa.
Chwila ciszy.
— Halo? Słyszy mnie pani?
— Tak. — Jestem zdrowa. Nie umrę.
— Przyjedzie pani do szpitala?
— Tak. Zaraz będę. — mówiłam starając się powstrzymać łzy.
— A więc... Do widzenia.
Rozłączyłam się. Zdrowa. Będę żyć. Mimowolnie zaczęłam płakać. Wreszcie będę mogła wrócić do normalnego życia.

*

— Kochanie.
— Taak?
Siedzieliśmy we dwójkę na trawie w okolicach domu.
Ja byłam ubrana w ciemnozieloną sukienkę z dekoltem w literę v,  a mój mąż miał na sobie czerwoną koszulę i czarne spodnie.
Michael przyniósł koc, świeczki i koszyk z jedzeniem. Zbliżał się już wieczór. Było ciepło i przyjemnie. Dzieciaki nocowały u dziadków, więc był spokój.
— Mam coś specjalnie dla ciebie — mówiąc to mężczyzna wyjął z koszyka dwa pudełeczka. — To tak na walentynki.
Kiedy otworzyłam duże pudełko, moim oczom ukazał się piękny wisiorek. W drugim zaś pudełeczku był pierścionek.
— Michael ja... Aż brak mi słów.
— Co? Nie podobają ci się?
— Podobają. I to bardzo, ale wiesz. Myślałam, że prezentem jest tylko sam piknik...
— Daj. Założę ci naszyjnik. — Usiadł za mną. Delikatnie dotykając mojej szyi powodował przyjemne dreszcze.
Kiedy zapiął łańcuszek, pocałował mnie w kark. — Tęsknię za tym, wiesz?
— Wiem. — Odwróciłam się w jego stronę, po czym złożyłam na jego ustach pocałunek. — Ja też za tym tęskniłam.
— Tęskniłaś?
— Byłam dzisiaj w szpitalu.
— I? — Jego ręce spoczęły na moich biodrach, a moje dłonie na jego karku.
— Rozmawiałam z lekarzem. Wciąż nie mogę w to wszystko uwierzyć, i on z resztą też nie, ale...jestem zdrowa. Nie wiem jakim cudem się to stało, ale jestem zdrowa.



Witam. Więc tak. W związku z tym, że nie mogę dodać dedykacji na telefonie, zrobię to w notce pod rozdziałem. Cały ten one shot jest dedykowany Mad ( Princess_Flowersmake na wattpadzie) która podsunęła pomysł. Co prawda to miał być shot walentynkowy, ale wolałam go dodać później, a za to takiego długiego. Mam nadzieję, że Wam się spodobał. Za wszelkie błędy z góry przepraszam. Moim jedynym usprawiedliwieniem może być to, że shot był kończony w nocy.

Do napisania!